Get Adobe Flash player
Trwa ładowanie strony...

Projekt jest współfinansowany w ramach programu polskiej pomocy zagranicznej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP w 2010 r
Get Adobe Flash player

Get Adobe Flash player
Historie:
• Paweł Cymerman - Relacja z pobytu w Afryce. Kenia 2010 • Ojciec Otto - Życiorys
• Paweł Cymerman - Relacja z pobytu w Afryce. Tanzania 2007 • Anna Sarzyniec - Pobyt w Kenii
• Mateusz Żuławski-Relacja z pobytu w Afryce. Tanzania 2009 • Justyna Majcher-Relacja z pobytu w Afryce. Tanzania 2009
• Maria Łukowska-Relacja z pobytu w Afryce. Tanzania 2007 • Maciej Szkutnik-Relacja z pobytu w Afryce. Tanzania 2009
• Ania Jabłońska-Relacja z pobytu w Afryce. Kenia 2011
Paweł Cymerman - Relacja z pobytu w Afryce. Tanzania 2007
Na pewno niewiele jest tak pięknie położonych na świecie miast, jak północno-tanzańska Mwanza. Jezioro Wiktorii wdziera się w nie licznymi zatokami usianymi małymi, urokliwymi wysepkami. Centrum miasta to dolina pomiędzy skalistymi wzgórzami. Przy porcie, do którego codziennie wpływają promy z Ugandy, pręży się dumnie gigantyczna Skała Bismarcka. Nie ma nic piękniejszego niż zachód słońca nad jeziorem. Jest ono tak wielkie, że wydaje się morzem, a w jego wodach żyją krokodyle. Kiedyś raz wybrałem się na nielegalne kąpielisko i Masajowie, którzy okazali się strażnikami plaży, straszyli mnie, że za pobliskimi skałami czai się wielki gad, zapewne gotowy mnie pożreć na lunch. Jak możecie się domyślać w wyścigu do brzegu wyprzedziłbym wtedy samą Otylię Jędrzejczak. Mwanza to naprawdę piękne miejsce. Samo miasto jest typową mieszanką kultur Afryki Wschodniej, to trochę taka mniejsza Mombasa. Oprócz rodowitych Afrykańczyków mnóstwo tu Hindusów, w ostatnich czasach namnożyło się także Chińczyków. Biali turyści czy misjonarze są także częstym widokiem. W całym mieście jest bardzo dużo muzułmanów, codziennie o 5 rano byłem budzony nawoływaniem muezina do modlitwy z minaretu pobliskiego meczetu. Centrum miasta jest bardzo zatłoczone, wąskie uliczki nie są w stanie pomieścić wszystkich ludzi i samochodów. Handel jest zdominowany przez Hindusów, którzy przyjechali do Afryki Wschodniej ponad sto lat temu, żeby budować linię kolejową z Mombasy do Ugandy.

Ale po co ja tam w ogóle przyjechałem? Mimo wszystko jednak nie po to, aby podziwiać zachody słońca nad jeziorem, przedzierać się przez wąskie uliczki zatłoczonego miasta lub rozpieszczać swe podniebienie kolejnymi odmianami samosy, czyli pierożków z kruchego ciasta nadziewanych warzywami lub mięsem. Razem z Marią i Agnieszką pojechałem tam, żeby pracować jako wolontariusz w dwóch placówkach, Shalom Center i Upendo Daima. Pierwsza z nich to świetlica dla dzieci z rodzin dotkniętych problemem AIDS. Spędzaliśmy tam każde popołudnie pomagając naszym podopiecznym w odrabianiu lekcji. Jak zawsze dzieci miały największy problem z matematyką. Raz na dwa tygodnie organizowaliśmy także festyny dla wszystkich podopiecznych centrum. Wielki plac w środku dzielnicy Ghana, który na co dzień jest wykorzystywany przez Masajów do wypasania swojego bydła, tym razem zapełniał się rozbrykanymi dzieciakami, zabawie nie było końca. Przyznam jednak, że pomimo tego, że bardzo lubiłem pracę w Shalom Center, moje serce pozostało i chyba pozostanie na zawsze w drugim z ośrodków, w którym miałem okazję pracować. Upendo Daima to dzienne centrum dla chłopców ulicy. Kim są chłopcy ulicy? Są to po prostu bezdomne dzieci, które swoje życie spędzają właśnie tam. Z różnych powodów nie żyją w swoich rodzinnych domach. Ich codzienny świat jest pełen przemocy i destrukcji. Żebractwo, prostytucja, narkomania, złodziejstwo, to tylko niektóre patologie z którymi moi młodzi przyjaciele stykają się na co dzień. W ramach naszej pracy wolontariackiej organizowaliśmy naszym podopiecznym namiastkę procesu edukacyjnego. Uczyliśmy ich pisania, czytania, liczenia i podstaw angielskiego. Agnieszka jako bardzo uzdolniona plastycznie, robiła dla nich zajęcia z rysowania, malowania czy wycinania. Wspólnie z chłopcami robiliśmy samochody z papieru. A w zasadzie nie z papieru, a ze wszystkich śmieci, które udało im się przytargać: kartonów, butelek, kawałków plastików. Każda część była precyzyjnie wycinana żyletką i przymocowywana kawałkiem druta, przyznam, że robili to z wielką wprawą i znawstwem. W każdy czwartek chodziłem z chłopakami grać w piłkę. Kilkuletni, bosonodzy zawodnicy rozbiegali się po wielkim, pełnym kamieni boisku. Zawsze grali z wielkim zaangażowaniem i finezją, walczyli do upadłego o każdą piłkę. Reprezentowali także wysoki poziom techniczny, nigdy nie zapomnę bramki zdobytej przewrotką przez jednego dziesięciolatka. Po meczu szliśmy nad jezioro, tam moi podopieczni prali swoje ubrania i brali kąpiel. Ja zajmowałem się opatrywaniem drobnych ranek, którymi usiane były ich ciała.

Oprócz pracy w dwóch powyższych ośrodkach, nasze życie jako wolontariuszy pełne było różnego rodzaju przygód związanych z kontaktem z odmienną kulturą. Pozwólcie, że przytoczę jedną z nich.

Miało to miejsce pewnego sierpniowego popołudnia. Wracałem właśnie z pracy w ośrodku Shalom Center. Po kilku godzinach uczenia dzieci matematyki, czytania, angielskiego czy geografii dobrze było się przejść po mwanzańskiej ulicy, szczególnie gdy zbliżał się wieczór. Od jeziora wiała lekka bryza, a powietrze miało o wiele lepszy smak niż kilka godzin wcześniej w południowym skwarze. Szliśmy we trójkę główną ulicą Ghany, jedną z dzielnic Mwanzy, położoną pomiędzy główną drogą prowadzącą na lotnisko a stadionem piłkarskim. W drodze do domu mieliśmy do pokonania kilka kilometrów, postanowiliśmy pójść trasą przez wielki plac (lepszym określeniem byłoby przez łąkę), na którym można było spotkać pasące się krowy i wylegujących się pod drzewami wielkich Masajów. Gdy przechodziliśmy obok protestanckiej szkoły językowej zauważyliśmy wielkie kłębowisko ludzi zaraz przy sklepie spożywczym. Podbiegliśmy bliżej. Na ziemi leżał mężczyzna, miał rozwaloną głowę, mocno krwawiła. Okazało się, że uczestniczył w bójce. Pobił się ze swoim kolegą o 1000 szylingów, równowartość naszych 2 złotych. Mężczyzna został kilka razy ugodzony kamieniem w głowę. Jak wspomniałem, zrobiło się straszne widowisko, ludzie stali dookoła rannego, darli się, krzyczeli, słowem młyn. Z poczuciem wolontariackiej misji postanowiliśmy pomóc poszkodowanemu. Niestety żadne z nas nie jest lekarzem, ratownikiem czy pielęgniarką. Nadzieję pokładałem w tym, że byłem kiedyś harcerzem, a tam uczono nas pierwszej pomocy. Wiedziałem także, że Marysia ma pojęcie o udzielaniu pierwszej pomocy. Agnieszka szybko pobiegła załatwić jakiś transport. My z Marysią wzięliśmy się do opatrywania rannego. Mieliśmy na szczęście ze sobą podręczne apteczki. Gdy podeszliśmy do rannego tłum krzyczał coraz głośniej, obawialiśmy się, że mogą nas zaatakować. Wtedy znalazło się wybawienie. Pewien dość poważnie wyglądający pan, wyszedł z tłumu i zapytał się, jak może nam pomóc. Poprosiliśmy go, aby uspokoił tłum i dowiedział, co się stało (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy). Pan był bardzo chętny do pomocy, dziwił się, że pomagamy temu człowiekowi, brał nas za lekarzy, gdy później powiedzieliśmy mu, że studiujemy prawo, psychologię i historię, był bardzo zdziwiony. Gdy opatrzyliśmy głowę naszego pacjenta, przybiegła Agnieszka. Załatwiła taksówkę, która miała nas zawieźć do szpitala. Zapakowaliśmy siebie, naszego pacjenta i naszego dobrego pana do taksówki i pojechaliśmy do szpitala. Był on oddalony o kilka minut jazdy samochodem. Po dojeździe na miejsce zapłaciliśmy kierowcy, znaleźliśmy wózek inwalidzki, na którym usadziliśmy naszego poszkodowanego i poszliśmy do rejestracji. I zaczęła się biurokratyczna gehenna. Od razu przypomniała mi się scena z filmu „Girl Guide” gdy Paweł Kukiz czekał w poczekalni z ciężko postrzelonym człowiekiem, a lekarz radził mu zająć się własnym, bardzo niegroźnym skaleczeniem. Nasza pani w rejestracji wypytywała się nas o wszystkie możliwe dane, daty urodzenia, obywatelstwo, przynależność plemienną, najróżniejsze numery z paszportu i innych dokumentów. W międzyczasie wypisał się jej długopis, Marysia oddała jej swój. W tym czasie stan naszego pacjenta wyraźnie się pogarszał. Potrzebował fachowej lekarskiej pomocy, a nie stania w kolejce do rejestracji. Wreszcie po jakimś koszmarnie długim czasie nasz przyjaciel został zarejestrowany i otrzymał swoją kartę. Profesjonalnym opatrywaniem poszkodowanego zajął się pewien młody, i zdaniem dziewczyn, bardzo przystojny lekarz. Był lekko zestresowany tym, że na ręce będzie mu patrzyła trójka białych. Oddajmy jednak honor panu doktorowi, ze swoją robotą poradził sobie bardzo dobrze. Problem polegał na czymś innym. Kiedy podczas rozmowy z nami wyszło na to, że rana została zadana w ulicznej bójce, pan doktor oznajmił nam, że udzielenie pomocy rannemu w takiej sytuacji jest nielegalne. Najpierw powinien zostać odtransportowany na posterunek policji, by złożyć zeznanie, dopiero tam zostałaby udzielona zgoda co do jego ewentualnego leczenia. W tej sytuacji, pomoc lekarska miała nielegalny charakter. Nasz przemiły pan, który okazał się byłym pracownikiem rządu, a obecnie pracownikiem jakiejś organizacji pozarządowej, nie będę jeszcze zdradzał jakiej, po rozmowie z lekarzem oświadczył nam, że konieczne będzie zapłacenie lekarzowi 10 000 szylingów łapówki. Cóż, skoro zdecydowaliśmy się pomóc, to musieliśmy być konsekwentni, i wyłożyliśmy kasę. Osobiście nie byłem obecny w momencie przekazywania pieniędzy, gdyż pojechałem taksówką po jedną z sióstr, u których mieszkaliśmy. Właśnie zastałem siostry na wieczornej modlitwie. W kilku zdaniach wyjaśniłem o co chodzi i już po chwili jechaliśmy z powrotem do szpitala. Siostra Anna, gdyż to ją ściągnąłem, jest na misjach od ponad czterdziestu lat, a Mwanzę zna jak własną kieszeń. Jest tam niekwestionowanym autorytetem. Gdy tylko przybyliśmy do szpitala rozstawiła cały personel po przysłowiowych kątach i zaczęła załatwiać przyjęcie naszego pacjenta do szpitala (na razie był przyjęty tylko na izbę przyjęć). Ostatecznie nasz poszkodowany został przyjęty. Gdy weszliśmy do sali chorych, w której miano go położyć, ogarnęło mnie lekkie przerażenie. Odrapane ściany, niekompletne moskitiery nad łóżkami, i straszliwie cierpiący ludzie, w szczególności na malarię mózgową. W szpitalu nie karmi się pacjentów, robi to rodzina, a jeżeli ktoś nie ma rodziny, albo ta się go z jakiś powodów wyparła, to kto go nakarmi? Poszliśmy kupić jedzenie. Była już ciemna noc. Zaszliśmy z Marysią do obskurnego baru położonego w okolicy szpitala. Zamówiliśmy tam trochę mięsa i frytek. W barze usilnie zaczepiał nas jeden mężczyzna, który koniecznie chciał, byśmy podali mu swój adres w Europie. Był bardzo irytujący. Na jedzenie czekaliśmy dosyć długo, lecz w końcu je dostaliśmy. Zapakowane było elegancko w czarny foliowy worek. Zanieśliśmy je do szpitala. Potem siostra odwiozła nas do domu, zabrał się z nami także nasz pan. Umówiliśmy się z nim na następny dzień na komisariacie, aby złożyć zeznania i uzyskać zezwolenie na leczenie, aby było ono już w pełni legalne.
Jak na Tanzańczyka nasz przyjaciel okazał się bardzo punktualny. Na posterunku policji jednak konieczne okazały się tylko jego zeznania. Policjanci powiedzieli nam, żebyśmy przyszli następnego dnia. Dziewczyny zaniosły jedzenie do szpitala. Nasz pacjent był już w o wiele lepszym stanie, rozumiał, gdy się do niego mówiło i okazywał wielką wdzięczność. Opłaciliśmy koszty leczenia, nie były to zbyt wielkie sumy, łącznie nie wyniosło nas to wszystko więcej niż 60 złotych.
Ten dzień upłynął już bez większych przygód, choć byłem świadkiem jak jakaś piekielnie rozpędzona ciężarówka o mało co nie zabiła dwóch chłopaków, którzy niefrasobliwie wpadli na jezdnię, na szczęście w ostatnim momencie odskoczyli.
Nazajutrz udaliśmy się na posterunek policji. Tym razem weszliśmy do środka. Widzieliśmy poskuwanych ze sobą, wygłodzonych i pobitych więźniów, których nikłe sylwetki kontrastowały z eleganckimi mundurami postawnych policjantów. Widzieliśmy niesamowity bałagan i papiery poukładane stosami pod sam sufit. Oficer, który referował nam sprawę był strasznie spięty, jakbyśmy byli jakimiś wielkimi inspektorami ONZ ds. nie wiadomo czego. Aż chciałem mu powiedzieć „Stary wyluzuj, jesteśmy tylko studentami z takiego nie za dużego miasteczka na wschodzie Polski”. Ostatecznie policjant poinformował nas, że śledztwo w sprawie bójki zostało przeniesione do innego rejonu, ale zapewnił nas, że będzie ono kontynuowane. Wydał nam także papiery dla lekarza, uprawniające go do leczenia pacjenta. Dokument ten napisany był na czymś co bardzo przypominało papier śniadaniowy.
Tymczasem nasz chory, po tym jak się lepiej poczuł, uciekł ze szpitala, bojąc się, że będzie musiał zapłacić za hospitalizację. Myślę jednak, że był nam wdzięczny. Na koniec jeszcze jedno. Nasz przemiły pan okazał się pracownikiem pozarządowej organizacji zwalczającej korupcję.



SSG Stowarzyszenie Solidarności Globalnej |Adres: ul. Krakowskie Przedmieście 1, 20-002 Lublin, tel. 81 532 13 95 |www. solidarity.com.pl |www.duch.lublin.pl
Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.