Get Adobe Flash player
Trwa ładowanie strony...

Projekt jest współfinansowany w ramach programu polskiej pomocy zagranicznej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP w 2010 r
Get Adobe Flash player

Get Adobe Flash player
Historie:
• Paweł Cymerman - Relacja z pobytu w Afryce. Kenia 2010 • Ojciec Otto - Życiorys
• Paweł Cymerman - Relacja z pobytu w Afryce. Tanzania 2007 • Anna Sarzyniec - Pobyt w Kenii
• Mateusz Żuławski-Relacja z pobytu w Afryce. Tanzania 2009 • Justyna Majcher-Relacja z pobytu w Afryce. Tanzania 2009
• Maria Łukowska-Relacja z pobytu w Afryce. Tanzania 2007 • Maciej Szkutnik-Relacja z pobytu w Afryce. Tanzania 2009
• Ania Jabłońska-Relacja z pobytu w Afryce. Kenia 2011
Anna Sarzyniec - Relacja z mojego pobytu w Afryce Kenia 2010

Dlaczego tam pojechałam?
Dlatego, że zawsze chciałam pomagać i pracować z ludźmi nie tylko tu na miejscu, ale wyruszyć gdzieś dalej, do innego świata, do innych ludzi, zobaczyć odmienność, inny świat, inne problemy, żyć tak, aby przez trzy miesiące poczuć się Afrykanką. To moja ogromna pasja i marzenie, w to wkładam moje emocje i uczucia, kawałek mojego serca.
Szybko pakowany bagaż jeszcze z niedowierzaniem, że to się już spełnia, że za kilkanaście godzin będę tam, gdzie tak bardzo chciałam być. Z myślami w chmurach, trudno skupić uwagę na tym, co powinnam. Z przesiadką w Istambule docieram do Nairobi.
Jest środek nocy, jeszcze nie czuję, że jestem w Afryce, kilka godzin snu i droga do Limuru, miasteczka gdzie mieści się dom dziecka, założony przez franciszkanów. Jakaś godzina drogi i rozglądania się na wszystkie strony świata, żeby zobaczyć jak najwięcej. Limuru wita chłodem i mgłą, ale ciepło bijące od dzieci, które wskakują na ręce ociepla mroźny klimat tej części Kenii.
Dostaję pokój na miesiąc i zaczynam pracę od jutra. Na razie zmęczona dość długim lotem zasypiam. Powoli z dnia na dzień uczę się harmonogramu dnia, imion dzieci, zwyczajów.
Pierwsze dni mijają bardzo szybko, zapełnione zabawami z najmniejszymi dziećmi, przechodzę kurs macierzyństwa z gromadką kenijskich dzieciaczków, jestem zabawką numer jeden, bo moja biała skóra, miękkie długie włosy są nieustannie dotykane. Zmuszam moje wszystkie szare komórki, by przemówić w języku suahili, bo innego nie znają. Początki są trudne, bolą mnie trochę ręce od noszenia dzieci, boli mnie głowa, od mówienia tylko w języku angielskim i suahili, (wydawało mi się, że znam angielski, ale oni tak mieszają języki plemienne, suahili i angielski, że na początku nie nadążam). Tęsknię za kimś białym by powiedzieć mu, co tak bardzo mnie tu dziwi i zachwyca. Jednak pozostaje tylko przelewanie emocji na kartki papieru i skrzętne zapisywanie każdego dnia. Wyprawy do miasta, do kafejki internetowej, przynajmniej raz w tygodniu (zresztą nie częściej, bo wszyscy zaczepiają, ja rozumiem i bardzo mi miło, że ciągle pytają skąd jestem, co robię, pytają o mój kraj, ale nieustanne towarzystwo amantów, chcących się umawiać, żenić i ich ciągłe komplementy czasami stają się męczące, więc obmyślona taktyka, żeby wychodzić wczesnym rankiem, kiedy ludzie są w pracy, a dzieci w szkole, przynosi efekty).
Po tygodniu w mojej głowie powoli zaczyna się układać, zapamiętuję imiona dzieci, wiem, co gdzie jest, uczę się jak być siostrzyczką czy mamuśką dla dzieciaczków. One uczą mnie suahili i kikuju (co prawda tylko kilku słów). Powoli przyzwyczajam się do językowego slangu, a mój żołądek do jedzenia.
Dziewczynki są w różnym wieku, najmniejsza ma ponad rok, najstarsza osiemnaście lat. Trafiają do domu dziecka czasem z bardzo bolesnymi ranami, molestowane, bite, czasem podpalane, z ubogich rodzin. Niektóre mają swoje rodziny i wracają tam na wakacje, tydzień, dwa, żeby odwiedzić rodziców, pomóc.
Początkowo ciężko się z nimi rozmawia, z biegiem czasu otwierają się, można z nimi pożartować, pośmiać się. Limuru nazywam przedsmakiem prawdziwej Afryki, bo to miasteczko niedaleko stolicy Nairobi, gdzie w wolnych chwilach mogłam pojechać. Duży dostęp do cywilizacji, jest Internet, supermarket, mam zasięg w telefonie. Ten czas minął mi przy codziennych domowych obowiązkach, przy obieraniu groszku, fasoli, rysowaniu, oglądaniu wspólnie telewizji, spacerach, układaniu najmniejszych dzieci do snu, kąpaniu, karmieniu i po porostu wspólnym byciu z nimi i rozmowach.
Pamiętam, że troszkę się bałam pożegnania z Limuru, ogarniał mnie żal na myśl, że opuszczę dzieci i obawa przed czymś nieznanym, nowym. Chaaria, czyli nowe miejsce mojej pracy to szpital założony przez włoską wspólnotę Cottolengo. Oddalony od Nairobi o 400 km, gdzie jest ciepło, pełno kurzu, a droga do najbliższego miasta Meru jest bez asfaltu. Dojeżdża się tu terenowym samochodem, piki piki, (czyli na motorze, który można wynająć) lub matatu (autobus), na który czasami trzeba czekać trzy lub cztery godziny aż się zapełni i odjedzie. W promieniu 20 km nie ma prawie nic, oprócz piaszczystej drogi, pól, gdzieniegdzie domy. Kiedy docieram na miejsce, zaskakuje mnie duża liczba wolontariuszy z Włoch i duża liczba Mzungu, czyli Białych.
Szpital jest typowo afrykański, w głównym budynku mieszczą się apteka, sala operacyjna, przychodnia, pokój, gdzie przygotowuje się leki i pokój, gdzie odbiera się porody, jest też pokój z inkubatorami. Do mojego oddziału należą cztery sale, dwie duże i dwie małe. Jedna sala to sala pediatryczna, gdzie dzieci leżą z matkami. To ok. 20 łóżek, oczywiście na jednym łóżku mama z dzieckiem. Jak nie ma miejsca, to na jednym łóżku spały dwie osoby, ale nikt nie narzekał, w południe i po południu chorzy i tak preferują leżenie przed szpitalem na trawie.

Sale 15-łóżkowe, gdzie leżały kobiety po porodach, te, które przygotowywane były do cesarskiego cięcia i te już po zabiegu. Kolejne dwie sale są już mniejsze, ok. 6-łóżkowe, są tu kobiety z problemami ginekologicznymi, nowotworami.

Oddział ogólny, gdzie leżeli pozostali pacjenci z różnymi chorobami i po operacjach; dwie sale ok. 40-50- osobowe, męska i kobieca, i jeszcze jedna sala, ok. 6-osobowa.

Była także malutka sala operacyjna, w której po jednym pacjencie na zabieg przyjeżdża kolejny, czasem po pięć cesarskich cięć, czasem jedno, i zespół wolontariuszy, którzy ciężko pracowali, czasem budzeni w nocy albo nad ranem, by pomóc przyjść na świat nowemu życiu.

Pracy na oddziale, na którym pracowałam, było bardzo dużo. Rodzice przyprowadzali dzieci, głównie z powodu malarii, zapalenia płuc. Kobiety przychodziły głównie na cesarskie cięcie, chociaż były też naturalne porody, czasem jedno dziecko rodziło się za drugim, czasem tak szybko, że w drodze do sali porodów, niektóre też z komplikacjami.

Obowiązki są takie same jak w każdym szpitalu - przygotowywanie leków, opatrunki, odbieranie porodów, zajmowanie się noworodkami, (które na początku wcale nie są takie czarne). Do dyspozycji lekarstwa i wyposażenie, bo szpital mocno wspierają Włosi. Z tego pewnie powodu pacjenci myśleli, że każdy biały jest Włochem i oczywiście witali mnie po włosku.

Atmosfera w szpitalu bywała czasem zabawna. Kiedy wyczytywałam nazwisko pacjenta, cała sala wybuchała śmiechem, bo z akcentem polskim czy włoskim może i brzmi to śmiesznie, zresztą dla pacjentów Mzungu jest zawsze zabawny. Oni lubią się śmiać, czasami nie wiadomo, z czego, kiedy pytało się, czy to twoje łóżko, to zwykle robili taką rotację i tak się przemieszczali, że nie wiadomo, gdzie, kto leży i gdzie zawiesić kroplówkę.

Poza tym komunikacja bywała ciężka i często trzeba prosić kogoś o tłumaczenie, bo pacjenci znają tylko swoje języki plemienne, nie znają ani suahili, ani angielskiego. Była tam zresztą ogromna mieszanka języków plemiennych, głównie kimeru, suahili, a poza tym angielskiego i włoskiego.

Dzień wypełniony był pracą z przerwami na posiłki, wieczorem ciężko było się rozstawać ze szpitalem, gdy widziałam, ile jest jeszcze pracy, ale trzeba też odpoczywać, żeby mieć siły na następny dzień.

Trafiłam do miejsc, gdzie mogłam pomóc i gdzie nie miałam ani jednej chwili, gdy mogłabym się poczuć niepotrzebna czy zbędna. Cieszyło mnie to, że pracuję na oddziale położniczym, gdzie życie góruje nad śmiercią, gdzie niosąc noworodka na rękach, patrząc na twarze innych kobiet, które gratulowały matce, w takiej chwili czułam się dumna i szczęśliwa. To było niesamowite. Były chwile ciężkie, kiedy umierały dzieci oraz dorośli, ale miałam jakoś siłę, żeby nie wątpić w to, co robię, że mamy tyle, ile mamy, że więcej tutaj się nie da zrobić, że mogę uratować jedno życie, a pogodzić muszę się z tym, że całej Afryki nie da się zmienić.

Czas minął nieubłaganie szybko, trzeba było wracać. Rozstanie z Chaarią było bardzo bolesne, pokochałam pracę w tym szpitalu, ludzi, z którymi pracowałam, prawie wszystko.
Dobrze, że cztery dni przed odlotem pojechałam do Mombasy, to pozwoliło mi załagodzić moją tęsknotę, zachwycić się pięknem przyrody, wybrzeża, oceanu i zmęczyć czternastogodzinną podróżą. Pamiętam, że na lotnisku, kiedy oddawałam wizę, młody pan przebudzony w środku nocy, mówi nie wyjeżdżaj. Jana to: przecież moja wiza się już skończyła. On mówi: dam ci nową. I tak dociera do mnie, że czas wracać, chociaż Afryka też nie chciała, żebym wyjechała. Kiedy wysiadam z samolotu w Warszawie, wita mnie jesienny powiew polskiego powietrza, cieszę się, że już wróciłam, bo przecież tęskni się za bliskimi, ale także za wygodą.
Mój bagaż pełen cudownych wspomnień, serce troszkę zmienione, twarze ludzi, których się nie zapomni i miejsce, do którego chce się wracać, wszystko to zostało w mnie.

Był to staż misyjny, podczas którego tak wiele się nauczyłam, akceptowania czyjejś odmienności z zastrzeżeniem tego, że ja też jestem inna.
Dziękuję Afryce za uśmiechy dzieci, za płacz nowonarodzonego życia, za uścisk dłoni ludzi, za słońce, szum oceanu, piaszczyste, puste drogi, ciszę i dziewiczość, za gościnność, za ludzi spotkanych na mojej drodze. Za spokój i duchowy odpoczynek. Dziękuję Ci bardzo za to Afryko!!! Asante sana, ninataka kurudi tena.



SSG Stowarzyszenie Solidarności Globalnej |Adres: ul. Krakowskie Przedmieście 1, 20-002 Lublin, tel. 81 532 13 95 |www. solidarity.com.pl |www.duch.lublin.pl
Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.